„Artyści czystej wody. Opowieść o braciach Połomach” to spisana przez dziennikarza Marka Książka historia dwóch olsztyńskich artystów: poety Stefana Połoma i jego młodszego brata, filmowca i fotografika Janusza, niedawno zmarłego profesora sztuki filmowej. Poniżej fragment książki poświęcony środowisku literackiemu lat 60. ubiegłego wieku, w tym jednemu z polskich „poetów wyklętych” Edwardowi Stachurze, zwanego Stedem.
Podróże ze Stedem
Edwarda Stachurę poznał Stefan Połom w piwniczce „Colegium Maius” UMK w Toruniu, gdzie odbywały się zajęcia kółka francuskiego i gdzie Jerzy Koperski zakładał „Helikon”, choć Sted z zasady był antygrupowy.
– Chodził własnymi ścieżkami, bo w grupie znikał, a lubił błyszczeć – pamięta olsztyński poeta. Stachura, po nieudanym starcie do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku-Sopocie, w 1956 roku zaczął uczęszczać, jako wolny słuchacz, na zajęcia w Wydziale Sztuk Pięknych UMK, gdzie odnowił znajomość ze studiującym polonistykę Januszem Żernickiem. Początkujący poeci znali się jeszcze z Ciechocinka; tam uczyli się w jednym liceum i mieli podobne zainteresowania – obaj pisali wiersze. Działo się to w Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Staszica, które do dziś mieści się w stylowym gmachu w samym centrum uzdrowiska. Najpierw próbki poezji przelewał na papier Żernicki, który z tego powodu był narażony na kpiny kolegów. Stachura, jak potem wspominał, postanowił wziąć część tych drwin na siebie i też zaczął pisać wiersze.
Pamięć o Żernickim w Tężniopolis, jak sam nazywał to miasteczko na Kujawach, skąd pochodził, dokąd wrócił po krajowych wojażach, pracował w miejskiej oświacie i kulturze, potem wiódł żywot jednonogiego lokatora III piętra bloku, a wreszcie został pochowany na miejscowym cmentarzu, jest wciąż żywa. W 2010 roku na niepozornym domu przy ul. Narutowicza 24, w którym 71 lat wcześniej poeta się urodził, odsłonięto poświęconą mu tablicę. Dzisiaj mieszczą się tam hurtownie materiałów budowlanych, ale my wiemy, że choć symbole są ważne, to znacznie wyżej trzeba cenić zasługi Żernickiego dla kultury polskiej. W końcu to on sprowokował Stachurę do pisania wierszy, dla Orientacji Poetyckiej wymyślił nazwę Hybrydy, sam wydał kilkanaście tomików poezji, a z naszego punktu widzenia doceniamy to, że ściągnął Stefana Połoma do środowiska toruńskich literatów.
Wróćmy jeszcze do wspomnień Żernickiego z okresu ciechocińskiego liceum: Ja nie byłem entuzjastą jego gry w karty (grał już wówczas), a byl wirtuozem od skata i pokera po bridża, chociaż niejednokrotnie korzystałem, byłem wspomagany z sum, które wygrywał. W internacie ku zgrozie współmieszkańców i oburzeniu wychowawców trzymał psa, opiewaną później przez niego sukę Norę. Z nią też internat, a później i liceum, opuścił. Maturę zdawał już w Gdańsku, gdzie zetknął się ze środowiskiem plastyków i poetów ówczesnej grupy „Kontrasty”. Wobec jednego z nich, Mietka Czychowskiego, zachował do końca przyjaźń i podziw – cytat za Marianem Buchowskim, biografem Steda.
Chociaż Stachura z natury był indywidualistą, poetą osobnym, to jego udział we wspomnianej grupie „Kontrasty”, a potem kontakty z „Helikonem” i warszawskimi „Hybrydami” zaprzeczają, by był samotnikiem. Sam Żernicki poświadcza, że „Sted był ludzki”, potrafił figlować, śmiać się, kochać, kłócić i obrażać.
Takim gościem w ludzkim wydaniu zapamiętał go młodszy o dziewięć lat Wiesław Niesiobędzki, późniejszy poeta i bibliotekarz z Iławy. Ich znajomość, która z czasem przerodziła się w przyjaźń, zaczęła się wiosną 1966 roku. Któregoś dnia student historii UMK wrócił dość wcześnie do akademika przy ul. Moniuszki, gdzie zastał przy stoliku czterech facetów grających w pokera. Trzech znał, bo mieszkali w tym pokoju na waleta, a czwarty „jasnowłoso-kędzierzawo-niebieskooki o zręcznych palcach” okazał się poetą Edwardem Stachurą. Najpierw dał się ogrywać, a w pewnej chwili wyjął z plecaka fiński nóż i nową talię kart, którą położył na stole, kazał się przesiąść jednemu z graczy, a potem wyczyścił wszystkich trzech do ostatniego grosza. Później wypili z Niesiobędzkim czerwone i bardzo słodkie wino, po którym rzygali do rana, ale sobie pogadali, a Sted wracał do akademika przy Moniuszki gdy się pobił lub pokłócił z kimś, dla kogo odwiedzał Toruń. Ostatni raz nocował tam w 1969 roku, zostawiając – wydany rok wcześniej – swój poemat „Po ogrodzie niech hula szarańcza”. Spotkali się siedem lat później, w 1976 roku, gdy na spotkanie z czytelnikami Miejskiej Biblioteki Publicznej w Iławie (po śmierci Steda nazwanej jego imieniem) i członkami SSK „Pojezierze” przywiozła poetę Elga Jarzynowska z Zarządu Głównego „Pojezierza”.
Wtedy Stachura był już znanym i uznanym twórcą, któremu powodziło się dobrze również pod względem materialnym. Zapamiętał to pisarz Włodzimierz Kowalewski (rocznik 1956), który podczas spotkania w Olsztynie zanotował w pamięci nie tylko nieporadne próby śpiewania i grania na gitarze Stachury, ale również jego markowe ciuchy.
Wcześniej bywało różnie, choć Stefan Połom potwierdza, że Sted grał na gitarze, ale był ubogi muzycznie. Ubogi także w życiu codziennym, nie mając często-gęsto grosza przy duszy. Któregoś razu w gronie kilku poetów Połom pojechał pociągiem do Lublina, gdzie Stachura studiował romanistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Sted został bez pieniędzy, ale nie stracił fasonu. Zapowiedział kolegom, że spróbuje wygrać jakąś kasę w pokera. Tyle tylko, że nie miał na wejście. Wtedy Stefan, uważający Edwarda za pewniaka, wyciągnął z kieszeni ostatnie 200 zł i dał je Stachurze licząc na to, że ten pożyczoną gotówkę pomnoży. Ale wszystko przegrał! Poeci zostali goli i weseli, musieli głodować i mieli problem z powrotem do domu.
– To był przygnębiający okres, ten cały Sted z manią wygrywania, która czasami kończyła się wielką przegraną – konkluduje Stefan Połom. Choć zaraz przyznaje, że wtedy, w studenckich czasach, nie przykładało się wagi do pieniędzy, a umrzeć z głodu nie dały uczelnie, wypłacając stypendia, za które można było jakoś przeżyć. Stachura umiał sobie radzić nie tylko przy kartach, ale biorąc zlecenia na tłumaczenia z francuskiego, jako że urodził się we Francji. Innym, w tym Stefanowi, pomagali finansowo rodzice, choć i w jego wypadku nie zawsze wystarczało. Ale i na takie sytuacje studenci byli przygotowani, na przykład sprzedając talony na studenckie obiady, aby potem zabawić się przy winie w „Ratuszowej” lub „Flisaku”, knajpkach na toruńskiej starówce.
Bo artyści, zwłaszcza zachłystujący się życiem, nie unikali alkoholu, co nie dziwiło nikogo, zwłaszcza w okresie PRL. Scenarzysta Jan Purzycki wspomina o zakrapianych wieczorach spędzanych w towarzystwie Połoma i innych olsztyńskich twórców. Nie było tajemnicą, że dużo (o wiele za dużo!) pił Gałczyński, Broniewski, Grochowiak i Ryszard Milczewski-Bruno, poeta z Grudziądza, trzymający się Stachury, bo był chyba bardziej bez grosza niż Sted. Stachura też pił, ale – jak chce jego biograf Marian Buchowski – nie tyle, ile przypisują mu mnożący się po jego śmierci koledzy i znajomi. Bo kiedyż by napisał tyle rzeczy, gdyby był ciągle w stanie upojenia alkoholowego (a po pijaku nie pisał). Krytyk Jan Marx, recenzując książkę prozatorską Milczewskiego, tak odniósł się do zarzutów moralistów, którzy „dzieciom Apollina” chcą odebrać „wiekuisty napój poetów”: Nie, panowie poeci, pijcie, ile i co chcecie. Bimber, siarę, bejcę, perfumy i dezodoranty, ale piszcie takie wiersze, jak Grochowiak. Który przecież także poległ śmiercią walecznych w służbie Apollina i Bachusa. Też się zapił, ale co po sobie zostawił! („Tu i Teraz” nr 17/1984).
Od frazy „Zapił się na śmierć”, znacznie przecież bardziej wyrafinowana, znacznie dowcipniejsza i znacznie radośniejsza jest fraza: „Przestał pić i umarł” – skomentował w swoim „Dzienniku” pijacki etap życia Jerzy Pilch, zmarły w maju 2020 roku pisarz, autor głośnej powieści „Pod Mocnym Aniołem”. Znał dobrze temat, bo wiele lat zmagał się z chorobą alkoholową (później z chorobą Parkinsona).
„Artyści czystej wody. Opowieść o braciach Połomach”
Wydawca „Książek”