Pamięć o Dziadku, jak Go powszechnie nazywano, jest wciąż żywa na ziemi słupskiej, dowodem czego jest m. in. poświęcona Mu zbiorowa wystawa Klubu Plastyka Jego imienia pt. „Żywioły” w restauracji „Anna de Croy” w Zamku Książąt Pomorskich (czynna do końca marca).
Dziadek był artystą. I to nie takim z bożej łaski, ale przez duże A. Przekonałem się o tym nie tylko dzięki kilkunastoletniej wspólnej pracy w ówczesnym Wojewódzkim Domu Kultury, ale też na podstawie opinii ludzi sztuk wszelakich, w tym wielu luminarzy tej profesji w kraju.
Kiedy Go poznałem, uderzyła mnie jego bezpośredniość i prostota zachowania. Dzieliła nas pewna różnica wieku, ale to nie miało żadnego znaczenia, tylko czasem zwracał się do mnie: „Ty, mały…”.
Z biegiem czasu dowiedziałem się, częściowo od Niego a pośrednio od wspólnych przyjaciół, że przyjechał do Słupska tuż po wojnie z Warszawy, gdzie w Powstaniu Warszawskim zginęła Jego rodzina. Wyniósł stamtąd traumatyczne przeżycia, których echa pobrzmiewały w Jego twórczości plastycznej, a także w muzyce, którą również gorąco wielbił i uprawiał.
W trakcie pisania przesuwają mi się we wspomnieniach obrazy, kiedy to, często późnymi popołudniami, prowadzimy z kolegami ożywione winem rozmowy, a ze strychu naszej siedziby dobiegają rzewne tony skrzypiec – to łkała dusza Dziadka.
Strych to było Jego królestwo. Miał tam swoją pakamerę czyli zagracony do granic możliwości pokoik – farbami, blejtramami, obrazami, rzeźbami, okaleczonymi skrzypcami itp.
Spotykali się u Niego najróżniejsi ludzie. Plastycy, muzycy, poeci, animatorzy kultury z tzw. terenu, jacyś inni nawiedzeni… .Każdy dostał herbatę, ciasteczka, no i rozmawiał. Nie przesadzę jeśli powiem, że setki ludzi odmieniło się na lepsze po kontaktach z Dziadkiem, nie mówiąc już o tych, którzy zyskali wiedzę.
Dziadek, w przeciwieństwie do zawodowców, nie miał wykształcenia akademickiego ale był genialnym samoukiem. Miał tę „iskrę bożą”, bez której samo nauczanie jest bezradne i nie uczyni z człowieka artysty. A dzięki Dziadkowi wielu jego młodych podopiecznych zostało profesjonalnymi artystami, bo potrafił wskrzesić w nich tę iskrę. Jeszcze więcej zawdzięczają Mu rzesze ludzi, którzy przewinęli się przez podwoje najpierw powiatowego, a później wojewódzkiego domu kultury, zrzeszeni w Klubie Plastyka Amatora. Wyzwolił w nich potrzebę tworzenia, wskazywał drogę, organizował im wystawy i plenery twórcze. Nie dzielił środowiska na profesjonałów i amatorów, mimo ostatniego członu nazwy, nadanego przez urzędników. W latach PRL-u słowo „amator” (z francuskiego – miłośnik) nabrało pejoratywnego znaczenia. Dziś klub nosi nazwę: Klub Plastyka im. Stefana Morawskiego a w jego działalności biorą udział artyści z krajów od Portugalii do rosyjskiego Archangielska.
Wedle utartych kanonów Stefan też był amatorem. Ale jakim! Realizował się w wielu technikach plastycznych, najczęściej w malarstwie i grafice, pisał też wiersze… Tworzył dużo i obdarowywał przyjaciół. Jego exlibrisy są wyjątkowe i wiernie oddają zainteresowania oraz charakter właściciela. Pewnego kolegę przedstawił z dwiema lewymi dłońmi, bardzo trafnie, co rozbawiło całe nasze środowisko.
Sam doświadczyłem Jego przyjaźni i hojności. Jeden z obrazów i grafika portugalska towarzyszyły mi codziennie w pracy na ścianach mojego pokoju.
Był też niezrównanym dekoratorem słupskim, a także scenografem teatralnym. Dał się poznać jako aktor teatru „Rondo” i twórca rekwizytów do słynnych w Polsce i za granicą widowisk plenerowych tej grupy. Jednym słowem „zdolna bestia”. Takiego właśnie określenia często używał w odniesieniu do innych ludzi.
Miał też Dziadek niesamowity dar empatii. Kiedy rozmawiam o Nim z przyjaciółmi, to za każdym razem wracamy do tego, że Stefan nie miał wrogów. Nie słyszałem, a inni to potwierdzają, żeby ktokolwiek źle się o nim wyrażał.
W 2006 roku odbyła się uroczystość nadania imienia Stefana Morawskiego rondu na skrzyżowaniu ulic: Obrońców Wybrzeża i Lotha.
Błyskały flesze, były mowy i podziękowania ale całość odbiegała od oficjalnej sztampy. Była to raczej konwencja popołudniowego spotkania dobrych znajomych, przyjaciół, rozmawiających o Koledze, który już nie wróci…
Pamiętam, że kiedy przemieszczaliśmy się z Ronda Dziadka do ARTelier na dalsze rozmowy, artysta plastyk bardzo zaprzyjaźniony ze Stefanem, ojciec trojga dzieci, wyznał mi ze łzami w oczach, iż bardzo mu Stefana brakuje – jak taty.
Bo Stefan Morawski był przede wszystkim dobrym człowiekiem.
Leszek Kreft