13 grudnia. W kalendarzu czarnych kart polskiej historii ta data kojarzy się z rokiem 1981 i stanem wojennym. W jego największej tragedii, krwawej pacyfikacji kopalni „Wujek” od kul zginęło 9 górników.
13 grudnia, dwadzieścia lat w wcześniej. Rok 1961. Na statku m/s „Konopnicka” przy nabrzeżu stoczni w Gdańsku wybuchł pożar. Żywcem spłonęło, udusiło się 22 robotników. Świadkami pożaru były setki osób. Skutecznie z pomocą nie ruszył nikt.
Kiedy w tragicznym wypadku ginie tyle osób, ogłasza się żałobę narodową w kraju. Po śmierci stoczniowców ukazały się ledwie wzmianki w regionalnej prasie. Ślady po pożarze 13 grudnia 1961 roku szybko posprzątano. W stoczni i w sądach. Wśród stoczniowców, strażaków, rodzin zabitych pamięć przetrwała. Ale tablicę ku czci ofiar pożaru statku m/s „Konopnicka” odsłonięto dopiero 13 grudnia 2004 roku. Napis głosi:
Niech ta tablica przypomina, iż życie człowieka jest najwyższą wartością.
Plan się walił, liczył czas
W 1961 wyraźnie ważniejszy był plan. Statek m/s „Konopnicka” miał już za sobą próby morskie. Wypadły pomyślnie. Statek bez trudu osiągał prędkość 17 węzłów, o jeden więcej niż wymagane maksimum. M/s „Konopnicka” zaliczała się do udanej serii statków zaprojektowanych i zbudowanych w polskich stoczniach. „Była to zgrabna pani, piękny statek z serii dziesięciotysięczników, tonażowo była w stanie wziąć na pokład nawet dwanaście tysięcy” – zachwycał się Zbigniew G., starszy oficer. Do macierzystej stoczni statek zawinął, żeby stoczniowcy mogli usunąć drobne usterki i skorygować ustawienia wynikające z próbnego rejsu.
Wrogiem stoczniowców był czas. Kończył się rok, brakowało dni, by statek zdać armatorowi. Dyrekcja stoczni stawała na głowie, by zaliczyć produkcję do planu. Koszty się nie liczyły. Liczył się PLAN. Nawet nierealny. A PLAN zakładał przekazanie statku armatorowi 16 grudnia. Założony w harmonogramie termin ostatecznego wyposażania jednostki oraz usunięcia ostatnich usterek nie był możliwy do dotrzymania. Mimo to dyrekcja stoczni uparła się nie przekładać momentu oddania statku.
Kiedy potrzeba nadzwyczajnej mobilizacji mówi się: wszystkie ręce na pokład. Na pokład „Konopnickiej” rzucono jeszcze więcej rąk, jeszcze więcej nóg. Tylko chłodnej głowy brakowało. Gdzie trzeba stu ludzi – pracowało trzystu. Jeden ciął, drugi malował, trzeci benzyną czyścił, czwarty spawał… Bałagan na „Konopnickiej” od rana 13 grudnia panował nieziemski.
Po malarzach trzeba było posprzątać. Szkoda stoczniowców do takiej roboty. Zatrudniono kobiety, prawie sto sprzątaczek. Przed 9 brygadzista zabrał je z pokładu na śniadanie. Zeszła cała grupa. Pożar wybuchł o godzinie 9 minut 5. Gdyby majster później zarządził przerwę, ofiar byłoby jeszcze więcej. Klemens Z. też miał zejść na śniadanie, ale – jak powiedzieli koledzy – wrócił na pokład po kufajkę. Jego zwłoki córka rozpoznała później przy otworze maszynowni.
Okręt płonie – krzyczą
Jerzy S., starszy mechanik: „Jak się dym pojawił w korytarzach, myśmy zaczęli uciekać z dołu na pokład. Przez wziernik w drzwiach awaryjnych zajrzałem do maszynowni. Widziałem jak języki ognia już lizały ten wziernik. Zanim wybiegliśmy, usłyszałem brzęk pękającego wokół szkła, bardzo szybko musiała wrosnąć temperatura”. Dym, okropnie dużo dymu, za nim ściana ognia.
Władysław H., emerytowany mistrz wydziału W3 Stoczni Gdańskiej: „Ludzie pouciekali, chowali się po magazynkach. Ja i dwóch z mojej brygady uratowaliśmy się, chociaż niewiele brakowało… Też najpierw próbowałem ukryć się na dole. Potem coś mi do głowy przyszło – nie, nie tu, bo mogę zginąć. Trzeba uciekać w kierunku tunelu wału, żeby wyjść z maszynowni”.
Tego dnia nie było to łatwe, bo statek był „zdawany na okoliczność szczelności”. Zamknięto bulaje, klapy – wszystko, co tylko się dało. Możliwości ewakuacji były ograniczone. Zaledwie 2-3 miejsca gdzie można było wyjść na pokład. Bariery ograniczały też ruch w drugą stronę, do niżej położonych pomieszczeń statku. Drzwi wodoszczelne pozamykano na amen. Z tego powodu do maszynowni nie mógł się dostać Henryk J., pracownik wydziału W-4. Dobijał się bezskutecznie, ale dzięki temu uratował życie. Jak się później okazało ze stoczniowców, którzy przed falą ognia ratowali się ucieczką do maszynowni, nie ocalał żaden.
Gasić co się da
Rutynowo w takich wpadkach przyczyny wybuchu pożaru bada specjalna komisja. Szybko je określiła. W zasobach archiwalnych Komendy Głównej Policji zachowały się materiały z „zapisu eksperymentu śledczego” w przedziale maszynowym m/s „Konopnicka”. Po latach dotarli do nich m.in. dokumentaliści TVP Historia i wykorzystali w filmie „Nieznane katastrofy: m/s Konopnicka” (z tych materiałów pochodzi większość wypowiedzi świadków tragedii wykorzystanych w artykule).
Fachowe wyjaśnienia znajdziemy także wśród materiałów archiwalnych Portowej Straży Pożarnej Florian. Na stronie PSP przyczyna pożaru jest zdefiniowana: „W wyniku braku koordynacji pomiędzy właściwymi wydziałami Stoczni, w przedziale maszynowym wybuchł pożar(…) Doszło do niego podczas prac przy rurociągu, który dostarczał paliwo do agregatu prądotwórczego. Rurociąg został odłączony w celu poprawienia kilku nieszczelnych spawów i agregat przestał działać. Pracujący w pobliżu stoczniowiec (który nie wiedział o przyczynach odłączenia rurociągu) chcąc przywrócić dostawy energii elektrycznej z agregatu, odkręcił zawór doprowadzający ropę do spawanego rurociągu. W rezultacie ropa zapaliła się od płomienia palnika, oblała spawacza, który zginął na miejscu i płonąc, zaczęła wylewać się z nieszczelnego rurociągu.
W powstałym zamieszaniu nikt nie pomyślał o zamknięciu zaworu. Gdy płonąca ropa wywołała pożar, stoczniowcy zaczęli uciekać z wnętrza statku, zamykając za sobą włazy i drzwi, aby zahamować szerzenie się pożaru. 22 stoczniowców nie zdążyło uciec, bo płonąca ropa odcięła im drogę — schronili się w maszynowni”.
Tam gdzie kończy się fachowy opis, zaczyna się tragedia „chroniących w maszynowni”
Dalej kadłub ciąć
Zdzisław K., kierownik wydziału P-1 Stoczni Gdańskiej: „Wszedłem do ładowni graniczącej z maszynownią, usłyszałem stukanie ludzi. Zadzwoniłem na wydział, żeby natychmiast przyszedł mistrz ze spawaczami wypalić dziurę”. Ale niełatwo było stoczniowcom zdecydować, gdzie ciąć. Brakowało dokumentacji. Statek był nowy, nikt nie potrafił powiedzieć gdzie są rozmieszczone zbiorniki z paliwem. Ludzie bali się, że jeśli się pomylą, może dojść do większej tragedii.
Tadeusz R., budowniczy statków, wieloletni pracownik Stoczni Gdańskiej tak tłumaczył obawy: „Palić (wycinać palnikiem) otwór, kiedy w siłowni jest ogień, pali się paliwo, znaczyło dostarczyć powietrze. Zbiorniki były wypełnione paliwem. Mogły wybuchnąć. Groziła eksplozja statku – zdawaliśmy z tego sprawę. Z drugiej strony słychać było sygnały z siłowni, jeszcze żywi ludzie czekali na pomoc”.
Starszy oficer Zbigniew G.: „Większość żądała: natychmiast ciąć! Ale czy to decyzją I sekretarza, czy innych wodzów nie pozwolono robić otworów, żeby dojść do uwięzionych ludzi. Zabroniono wprost i wyraźnie: zakaz!”
Z późniejszych opisów świadków wyłania się obraz chaotycznych działań ratunkowych: „Akcja opanowywania ognia nacechowana była nieudolnością służb ratowniczych, niekompetencją dowódców i bezradnością kierownictwa zakładu”.
Faktycznie akcja rozpoczęła się fatalnie. Wozy bojowe stoczniowej straży pożarnej podjechały nad inny basen, bo nikt nie powiadomił strażaków, że „Konopnicka” została przeholowana w inne miejsce. Kiedy strażacy dotarli w końcu na właściwe miejsce, okazało się, że nie mają wystarczającego wyposażenia (ubrań żaroodpornych, aparatów powietrznych etc.), aby ugasić pożar i dotrzeć do stoczniowców zbiegłych do maszynowni. Inaczej zapamiętał alarm w stoczni Wiktor K., starszy brygadier PSP w Gdańsku: „Od razu dostaliśmy sygnał, że tam są ludzie. Płomieni na zewnątrz nie było widać, bo paliło się w maszynowni”.
Młoty o stal walą
Uwięzieni stoczniowcy młotami uderzali w poszycie statku, żeby ratownicy wiedzieli, gdzie oni są. Jeden ze świadków dramatu Romuald B., były pracownik stoczni nawet po czterdziestu latach od tamtego 13 grudnia nie potrafił ukryć emocji: „Walenie, huk, walenie młotami. Przerażający huk pożaru i huk młotów. Łup, łup , łup – głuche walenie. Jakby zmieniali się, po kilku waliło. Łup, łup , łup…”On i inni robotnicy mieli świadomość, że to ich koledzy dobijają się o pomoc.
Nadal istniała możliwość uratowania tych uwięzionych stoczniowców poprzez wypalenie w poszyciu statku otworu ewakuacyjnego. Romuald B., gorzko wspomina: „A oni stali… Dyrekcja, konstruktorzy, policja, prokuratorzy… Z dyrekcji tylko się odwracali, rysunki oglądali, tu wolno, tu nie, tylko się zastanawiali. Długo to trwało. Żeby nie skłamać parę godzin”. W Gdańsku mówiono, że dyrektor stoczni nie odważył się na „zniszczenie” statku, bo był on przeznaczony dla ZSRR.
Setki, niektórzy mówią tysiące ludzi stało. Krzyczeli: „Róbcie coś! Pomóżcie”. Na czas nie pomógł nikt. Na nabrzeżu stał bezradny tłum stoczniowców wsłuchujący się w coraz cichsze odgłosy dochodzące ze stalowej trumny. Nikt z kierujących na miejscu akcją nie podjął decyzji o wycięciu otworów mogących uratować życie stoczniowców. Świadkowie mówili, że czekano na dyrektywy z Warszawy. Kiedy ta nadeszła, wydano rozkaz wypalić otwór, ale to była musztarda po obiedzie. Stoczniowcy już nie żyli.
Jeden z ratowników: „Kiedy weszliśmy, widziałem siedmiu ludzi, oni byli uduszeniu, nie byli popaleni. Grymas śmierci na twarzach, szaliki, jakieś szmaty w buzi. Tych siedmiu zginęło z braku tlenu”. Romuald B.: „Większość ofiar na dole to zaczadzeni, zatruci ale nie spaleni. Czym wyżej – coś strasznego. Jakby z metalu sople wisiały…”
Odnaleziono zwłoki 21 stoczniowców i członków załogi statku. 22. ofiarą pożaru był nieszczęsny spawacz. Otworzył zawór. Gorąca ropa uderzyła w płomień, wybuchła. Ściana ognia popłynęła do samego dołu. Spawacz płonął jak na rożnie, w wielkiej temperaturze.
Milczał statek ocalony
Proces trwał zaledwie trzy tygodnie. Główna część winy spadłą na nieżyjących. Mechanika, innych… Ale ich nie obejmowała już ziemska kara… Cztery osoby skazano na karę od trzech lat do roku. Szeregowi pracownicy. Między innymi Władysław H. został uznany winnym wydania polecenia pracy z otwartym ogniem. Na procesie i po latach wyjaśniał: „Ja takiego polecenia nie wydawałem. Byłem odpowiedzialny za prace ślusarskie. Za rury – ktoś inny, z wydziału W-2. Tylko ich majster czy brygadzista mógł wydać takie polecenie”. W działaniach kierownictwa stoczni sąd nie dopatrzył się winy.
Od czasu katastrofy na wszystkich nowo budowanych statkach na zewnętrznej stronie kadłuba oznacza się miejsce, w którym w razie wypadku można wyciąć otwór ewakuacyjny, nie uszkadzając konstrukcji i urządzeń statku.
***
Świadkowie wydarzeń 13 grudnia 1961 roku nie pozwolili, by zamazał je czas. Stoczniowcy opowiadali o nich swoim kolegom. Jednym z nich był Bogdan Żurek. Pracował w Stoczni Gdańskiej kilkanaście lat. Los rzucił go Niemiec. Pracował między innymi w Rozgłośni Radia Wolna Europa. Tam spotkał Jacka Kaczmarskiego. Tak opisał spotkanie: „w radiowej kantynie opowiedziałem mu o tragedii na „Konopnickiej”. Dzień później, a było to 29 sierpnia 1985 roku, Jacek podarował mi wraz z dedykacją tekst pt. M/S Maria Konopnicka. Jeszcze tego samego wieczora w prywatnym mieszkaniu, w wąskim gronie radiowców, Kaczmarski wykonał ten utwór po raz pierwszy. Tym to sposobem, w odległym od Gdańska Monachium bard Solidarności Jacek Kaczmarski oddał hołd ofiarom pożaru, ofiarom których najprawdopodobniej można było uniknąć”.
PS Wszystkie śródtytuły pochodzą z piosenki Jacka Kaczmarskiego.
M/S Maria Konopnicka
Słowa Jacek Kaczmarski
Wykańczaliśmy jednostkę, plan się walił, liczył czas
A tych paru pracowało tam, na dnie,
Wtem się ogniem zajął mostek, ewakuowali nas,
A od tamtych na dnie odwrócili się.
Okręt płonie – krzyczą – plan! Trzeba gasić co się da!
My po jeszcze żywych, dalej kadłub ciąć,
Wtedy wojsko zawezwali i ratować zakazali:
Kula w łeb, kto zechce w rękę palnik wziąć!
I słyszeliśmy jak młoty o stal walą,
Coraz wolniej, jakby z czasem zwlekał czas,
Oni biją tam na alarm, że się żywym ogniem palą,
My stoimy, i nie robi nic nikt z nas.
I ucichło to ich bicie, długo zanim pożar zgasł.
Milczał statek ocalony, wojsko, my.
Ale premię za przeżycie wyfasował każdy z nas
I urlopu strachowego po dwa dni.
Zwodowaliśmy jednostkę i o burtę szampan prysł,
Zaspawany na dnie wieczny grób wśród braw.
W chorągiewkach nowy mostek, flag biało-czerwonych błysk
Płyń po morzach, imię polskiej floty sław!
I słyszymy wciąż jak młoty o stal walą,
Coraz wolniej jakby z czasem zwlekał czas,
Oni biją tam na alarm, że się żywym ogniem palą,
My stoimy, i nie robi nic nikt z nas.
foto: Zbigniew Kosycarz/KFP
Marku, świetny materiał. Tyle lat, a emocje dalej ogromne i wiersz Kaczmarskiego, który również już nie wśród nas. A te „walące młoty” to nie jakaś nawiązanka do dzisiejszego trzynastego grudnia? Pozdrowienia i serdeczności dla całego zespołu.