Moje górskie życie biegowe zaczęło się w Krynicy. I nic tego nie zmieni. We wrześniu 2014 roku na rodzinnej wędrówce w okolicach Jaworzyny Krynickiej i Runka, a dokładnie na zejściu między Runkiem, a Przełęczą Krzyżowa, zostaliśmy zaskoczeni dwukrotnie: nagle zaczęło lać jak z cebra i zaczęły nas wymijać jakieś dziwne mokre stwory biegowe. Pytaliśmy kim są, skąd, dokąd i… po co biegną, bo nie mieliśmy pojęcia, że „po górach można biegać”. Kiedy już zaznajomiliśmy się z kolorami numerów, kto i na ile biegnie, pozostało bić brawo dla każdego wariata, który nas mijał, co też skwapliwe czyniliśmy.
Po powrocie do hotelu, suszeniu i rozgrzewaniu przemarzniętego wszystkiego zacząłem poważnie myśleć nad ontologiczną zmianą siebie: „a może, by tak z płaskiego asfaltu stać się górskim ultrasem”? Hm… brzmiało zachęcająco, tym bardziej że do tej pory (a zbliżała mi się wówczas czterdziesta wiosna życia) popełniłem trochę płaskich maratonów, właściwie każdy kończąc „wyjazdem do rygi”, zmasakrowanym organizmem, tudzież ogromną dumą, że znowu udało mi się przebiec ten najwspanialszy dystans na świece: 42 km i 195 m.
Zacząłem więc powoli przestawiać się na treningi w górach, a że Krynicę upodobaliśmy sobie jako metę naszych rodzinnych wypraw, często biegałem po okolicznych szlakach.
Sezon 2015 to były początki zmagań z trasami górskimi. Pamiętam pierwszy trening na nartostradzie na Jaworzynę Krynicką. Próbowałem biec, ale co chwilę musiałem przystawać, łapać oddech, potem starałem się iść. Zajęło mi to ponad 45 minut. Dzisiaj, po 5 latach przygody z biegami górskimi, w czasie urlopu w Krynicy, trenuję wbiegając na Jaworzynę nawet 5 razy pod rząd. Tak, tak, wiem, to nie podręcznikowo. Ale jak nie masz góry tam gdzie mieszkasz, to dobrze wiesz, że pobyt w górach trzeba wykorzystać na maksa. Sezon 2016 to już pierwsze starty, w granicach 40-60 km w górach i pierwszy raz w Ironie w Krynicy. To był cel sezonu i udało się: ukończyłem go. Właściwie na każdym z 9 biegów zamykałem stawkę i szorowałem po dnie klasyfikacji, ale frajda i duma była niesłychana.
Rok później starałem się wydłużać swoje dystanse i oscylować w granicach 60-80 kilometrów. Mniej startów, a dłuższe. I ponownie Iron Run jesienią. Mimo że miałem za sobą kolejny rok zmagań na górskich trasach i dużo większy kilometraż na liczniku, w klasyfikacji generalnej udało mi się urwać tylko 20 minut. Trochę mnie to załamało. Potem przyszło kilka słabszych startów, skracanie tras lub schodzenie z biegów i kryzys gotowy. Odbudowałem się na zamieci wokół Skrzycznego w styczniu 2018 roku i postanowiłem coś z sobą zrobić.
I zrobiłem. Dietę-post Ewy Dąbrowskiej. Pamiętam tytuł jednego z artykułów na stronie www.festiwalbiegowy.pl „Najpierw schudnij, potem biegaj”. A że 1 obraz służy za 1000 słów, to zamiast się rozpisywać jest zdjęcie.
Mimo utraty kilogramów, siły nie ubyło. Jesienią 2018 roku zdecydowałem się pobiec Krynicką Setkę – tym razem nie Irona. Byłem po kontuzji związanej z upadkiem podczas jednego z biegów w Szczyrku i szyciem kolana, co wybiło mnie z treningów na dobry miesiąc. Start nie wyszedł mi zbyt dobrze, ponad 14 godzin. I ponownie musiałem sobie przemyśleć to i owo.
I zacząłem orać. Tak, tak, orać. Pomyślałem: szybki już nie będę, trzeba pracować nad wytrzymałością: plan na 2019: 15 km dziennie i jak najwięcej przewyższenia. Do Irona 2019 podchodziłem mając prawie 3800 km na liczniku w 2019 r. i duże przewyższenie: +213,580 km, -146,325. Ktoś zapyta: to jak to, wbiegałeś więcej niż zbiegałeś? A no tak jest, jak się trenuje w mieście na bieżni mechanicznej na siłowni.
Brubeck Iron Run 2019 to historia, którą mógłbym zatytułować tak: chcesz być VIPem przez trzy dni? Wpadaj do Krynicy na Irona. Od samego początku jesteś jeśli nie królem, to co najmniej księciem. Przyjazd do Krynicy, kwatera, przebieram się i lecę na odprawę: jak zawsze osobny namiot tylko dla ironowców. I jak zawsze wita nas nie kto inny, a sam dyrektor zawodów: Marek.
W sympatycznej atmosferze opowiada o startach, które dla mnie oczywiście nowe nie są, wszak to mój trzeci start w tej konkurencji. Pyta ilu z nas brało już udział w Ironie. Podnosi się kilka rąk. Czyli jednak jego wyjaśnienia są potrzebne i konieczne dla ogromnej większości uczestników. Rozpoznaję kilka twarzy z ubiegłych lat, przede wszystkich historycznych ultrazwyciezców: Artura i Radka. W tym roku mamy żółte numery, ale nie żółte papiery, chociaż pewnie w oczach niektórych na takowe zasługujemy. Oprócz tego zasługujemy także na lodówkę w namiocie pełną pysznego żarcia, wodę i izotoniki do wyboru do koloru, pomarańcze, banany, batony i wszelkie inne dobra do spożycia przed czy po biegu. Namiot jest po prostu dla nas, full wypas, jesteśmy królami, dziękuję i dobranoc!
Pierwszy start to Krynicka Mila. W sumie chodzi o to, żeby stawka się jakoś rozłożyła na kolejne biegi. Pilnuję się, żeby za szybko nie zacząć, ale i tak nie wytrzymuję: emocje, wszyscy biegną bardzo szybko, więc i ja szarżuję w tempie 3 min/kilometr, nie wiadomo po co. Po nawrotce już wolniej, ale czuję, że się niepotrzebnie ugotowałem. Wyjdzie mi to bokiem na następnych konkurencjach.
Po krótkiej przerwie znowu zbieramy się w namiocie. Jest nas nieco ponad setka w tym kilka dziewcząt. Sędziowie ustawiają nas w kolumnach i prowadzą na start. Tym razem czeka nas 15 kilometrów do Tylicza i z powrotem, po asfalcie. Nie lubię tego biegu. W ogóle nie lubię już biegać po asfalcie. Ale jak chcesz być w Ironie, musisz być w miarę wszechstronny. Więc mamy i ten bieg: niby asfaltowa piętnastka, ale trzeba dwukrotnie wspiąć się na Romę, może niewysoki, ale dający popalić szczyt między Krynicą a Tyliczem.
W tym roku organizatorzy postanowili puszczać nas przed głównymi biegami na tych samych dystansach. Uważam, że była to świetna decyzja. Startujemy kilka minut przed głównym biegiem, a w trakcie biegu wyprzedzają nas najsilniejsi zawodnicy z normalnej klasyfikacji. I to motywuje: przez kilka chwil można za kimś pobiec, trochę się „powieźć” na szybszych zawodnikach. Poza tym wielu bije nam brawo lub rzuca jakimś słowem pokrzepienia. Mimo to biegnie mi się źle. Ugotowanie na krynickiej mili ciąży mi w trakcie tej piętnastki, w żołądku robi się jakby kamień. Ledwo dobiegam do mety. Dostrzegam pewien plus rywalizacji etapowej: złe samopoczucie w trakcie jednego czy dwóch biegów nie musi oznaczać jeszcze rezygnacji z całej konkurencji. Można jakoś dotrwać, odpocząć, odbudować się przed następnym startem.
A kolejny bieg już o godz. 22.30 i znowu przed innymi zawodnikami z dystansu – tym razem 7 km. Ponownie wbiegamy na Romę i z powrotem na deptak w Krynicy. Po trzech biegach w piątek stawka już się ułożyła. Kto chce się liczyć, musi być z przodu. Ale to jeszcze nic nie znaczy. W sobotę przyjdzie rozdanie kart, będzie dzień prawdy, ultra pokaże kto z jakiego żelaza jest w tym roku uformowany.
Noc z piątku na sobotę jest dla mnie zawsze trudna. Ciężka. Nieludzka. Najpierw nie można zasnąć. Adrenalina to jednak cholerstwo. Jak już ok. 1 w nocy czy 1.30 nuży mnie sen, to po 2-ej trzeba wstawać, żeby dojść na zbiórkę przed wyjazdem do Rytra. Kiedy słyszę budzik, naprawdę mam ochotę „ciepnąć” nim w ścianę albo wywalić za okno. To jedyny moment, kiedy chcę zrezygnować z dalszej rywalizacji. Po prostu nie chce mi się wstać. Ale zaraz, halo, kto tu jest ironem? Kto tu dzisiaj chce coś udowodnić. Zwlekam się z wyra, wskakuje w przygotowane ciuchy, łapię przepaki i lecę do naszego namiotu. Zombiaki już się zebrały.
Nie wiem, może inni lepiej znoszą brak snu, ale ja fatalnie. Czuję się otumaniony, piasek w oczach, mięśnie zwiotczałe. Próbuję się zdrzemnąć w autobusie z Krynicy do Rytra, ale nic z tego. Wpadam w lekki letarg. W powietrzu adrenalina i endorfiny. Ktoś myśli o czekającym go dniu. Ktoś śpi. Ktoś rozmawia. Dojeżdżamy do Rytra i jak co roku błogosławimy właścicieli oraz pracowników hotelu Perła Południa, do którego można wejść, skorzystać jak ludzie z toalety, a nawet usiąść na wygodnych sofach w holu i poczekać na start. Podjeżdżają kolejne autokary z zawodnikami na 80 km, hol hotelu się zapełnia. Powoli trzeba nasmarować to, co się smaruje i idziemy na start.
W tym roku mała nowinka: ultra w sobotę liczy 80 km, a nie 64 jak wcześniej. Ja się cieszę z tej zmiany, bo jak już wspomniałem nie lubię asfaltu. Gdybym sam układał program Irona, to w ogóle zaproponowałbym w sobotę bieg na setkę. W sumie jaki sens ma wczesne wstawanie i jazda autokarem do Rytra jak można tam pobiec z Krynicy.
I kolejna niespodzianka: start wspólny. Rusza najmocniejsza ekipa, ja w ktorymś tam rzędzie za czołówką. Biegniemy razem z zawodnikami na 80 km, więc na pewno są oni silniejsi, w piątek nie biegli i nie muszą, mimo wszystko, mieć w tyle głowy, że w niedzielę jeszcze maraton i inne konkurencje, o biegach w sobotę wieczorem nie wspominając. Pierwsze kroki i kilometry są dla mnie trudnie. Źle mi się klepie po szutrowej drodze, ni to płasko, ni to pod górkę. Ale kiedy skręcamy w leśny wąski szlak w kierunku Przehyby, powoli łapię rytm.
Tak naprawdę to ja uwielbiam kiepki [podbiegi], uwielbiam podchodzenie pod duże przewyższenia. Słynna pętla przed Przehybą pozwala zobaczyć gdzie się jest – mniej więcej – w stawce. Najlepszych jednak nie widzę. To oznacza, że zdążyli już pobiec dalej, a ja dopiero napieram w kierunku schroniska. Szybki punkt, ktoś mądry kiedyś powiedział, że punkt dłuższy niż minuta to strata czasu. Staram się tego pilnować i pędzę dalej znaną mi doskonale trasą.
Aż do tegorocznej niespodzianki: te dodatkowe 14-15 km, kiedy znowu zbiegamy do Rytra. Ale jak zbiegamy – krzaczory, habuzie, błoto, trawa, ślisko jak pieron. Uwielbiam takie warunki. W końcu mam trochę słynnego Michałowego „leśnika” na trasie irona. Po szybkim punkcie w Rytrze długi podbieg asfaltem w kierunku lasu, gór i… spotkanie ze ścianą. No takiej ściany to ja dawno nie widziałem. Chyba ze 4 kilometry takiego pionu, że nartostrada wydaje się płaska. Pluję sobie w brodę, że nie wziąłem kijków. Trasy Krynickiego Festiwalu Biegowego pamiętam jako dosyć łatwe i przyjazne. Ale ta dodatkowa pętla na trasie tegorocznego Biegu 7 Dolin, którą my – ironowcy – zaliczamy, jest naprawdę przednia. Dostałem ostro w kość i wyprzedziło mnie kilkoro biegaczy w tym jedna kobieta – Krysia, którą pamiętam z Irona w 2016 roku.
No to już naprawdę siadło mi na psychę. „Kobieta mnie bijeeeeeeeeeeeeeee”. Kto oglądał, ten wie. Odbudowuję się jednak i pędzę w kierunku Piwnicznej. Na punkcie dużo jem i piję, zawsze kiedy wiem, że za chwilę będzie znowu do góry, wykorzystuję to, żeby się najeść i napić na punkcie. Już się zbieram, a tu ktoś krzyczy „Ernest, Ernest”, odwracam się i widzę Maćka, z którym przebiegłem z 60 km w czasie Stumilaka w czerwcu. On dzisiaj biegnie setkę. Witamy się, zamieniamy parę słów i trzeba dalej napierać, bo przecież meta sama do nas nie przybiegnie.
Jak co roku dostaję w kość na płytach na odcinku między Piwniczną a Wierchomlą. Znowu mały kryzys, trochę chyba jednak za dużo zjadłem. W końcu dobiegam do Wierchomli i pruję do przodu asfaltem. Nie odpuszczam sobie i staram się nie iść, ale cały czas biec. W końcu to maraton, a nie wędrówka, co nie? Punkt przy hotelu Wierchomla i tak sobie myślę czy znowu spotkam najfajniejszych wolontariuszy na trasie. Nie, żeby inni nie byli fajni. O nie, wolontariusze w Krynicy są po prostu the beściaki (jak i na innych biegach wszak). Mili, uprzejmi, łapią plecak, pytają co wlać, a ty se chłopie odpocznij, najedz, napij, usiądź, prześpij, no problem, take it easy, życie jest cool, przed Tobą jeszcze tylko pierdylion kilometrów, dasz radę.
Wolontariusze to stan umysłu, to mistrzostwo świata. Ale za hotelem Wierchomla są tacy najbardziej specjalni wolontariusze. Tacy specjalsi. Czy będą w tym roku? Są! Najpierw dziewczynka, może 10-12 lat, siedzi na rozwidleniu i podaje wodę. To nic, że punkt był kilometr wcześniej. Ona, dzielna, też chce pomóc. Podbiegam i daje jej batona czekoladowego, którego niosę od początku trasy. A co, też chciałem jej podziękować. A potem moi ulubieńcy, bracia, a może kuzyni stojący, jak co roku, tuż przed rozpoczęciem wspinaczki na Wierchomlę. Oni też dostają po batonie.
Lżejszy o kilka batonów zaczynam podejście pod Wierchomlę. Czy ja wcześniej mówiłem, że uwielbiam podejścia? Chciałbym teraz za to przeprosić. Wypluwam płuca i charczę jak gruźlik, ale krok za krokiem, krok za krokiem. Jak ja się dzisiaj nienawidzę za to, że nie wziąłem kijów. Ale jest wypłaszczenie i po kilku minutach zbiegam do Szczawnika. Nagle mijają mnie jakieś speedy gonzalesy. A, to nic takiego. To tylko czołówka biegu na 34 km.
Jest i Szczawnik i niezbyt wdzięczne ni to podejście, ni to podbieg do schroniska nad Wierchomlą. Wizyta na punkcie, kolejni przemili wolontariusze. Jedna pani to nawet gąbkami wyciera mi ramiona, przedramiona, dłonie. Nigdy coś takiego jeszcze mnie nie spotkało na trasie ultra. Ostatnie mocne podejście pod Runek i zbiegam coraz bardziej szczęśliwy – że meta blisko – do Krynicy. Każdy, kto po dłuższym czy krótszym ultra zaczyna słyszeć odgłosy mety, jakieś urywki słów wypowiadanych do mikrofonu kilka kilometrów dalej, pierwsze takty muzyki – wie o co chodzi. Meta już blisko. Trzeba się uczesać, ogarnąć, nie po to biegłem 80 km, żeby na deptaku wyglądać jak jakaś ostatnia łajza.
Idę na krótki masaż, biorę prysznic i kładę się na chwilę do łóżka. Minęła godz. 15, następny start o godz. 19. Mogę odpocząć kilka godzin. Stan zmęczenia w skali 1 do 10 określiłbym na 7. Teraz czekają mnie dwa wieczorne biegi, pierwszy na 3 km, a drugi na 5. Nie są długie, ale swoje w nogach już mamy. Wpadam do namiotu i po raz pierwszy w czasie tych zawodów rzucam okiem na klasyfikację. Jestem w połowie drugiej dziesiątki, chyba 14. lub 15.. Patrzę na wiek zawodników przede mną. O kurczę, jestem dziewiąty w mojej grupie wiekowej starych pryków. Ale sytuacja nie jest zbyt dobra. Dużo tracę do 8-go zawodnika (ponad 20 minut), a depcze mi po piętach dwóch kolegów (strata to 2-3 minuty). No nic, trzeba myśleć o najbliższym biegu, a nie filozofować.
W końcu nadchodzi noc i drugi dzień rywalizacji jest za nami. Odpadła ponad połowa zawodników. Z grubo ponad setki zrobiło nas się chyba nieco ponad 40 osób. Pytam w namiocie co i jak, okazuje się, że limit 13 godzin na ultra 80 km był dla wielu nie do pokonania. Dobrze, że już można pójść spać. Jutro będzie nowy dzień.
Dni festiwalu biegowego w Krynicy są wyjątkowe. Wszyscy są dla ciebie mili: organizatorzy, wolontariusze, inni biegacze. Nawet pracownicy hotelu, w którym się zatrzymaliśmy starają się uchylić rąbka nieba. „Obiad poza godzinami wydawania obiadu? Proszę bardzo. Kolacja wcześniej? Bo potem pan biegnie? Proszę bardzo”. „A, jutro biegnie pan w maratonie, o której, o 7? To wydamy śniadanie od 5.30, nie ma żadnego problemu”. Jak to mówią w Małopolsce: „pojedzony i popity” startuje w maratonie. Chcę dać z siebie wszystko, co fabryka ma. Zobaczymy dzisiaj, z jakiego metalu jestem zrobiony.
Pierwsze dziesięć kilometrów, te z „najszybszej dyszki” wchodzi jak w masło, tempo 4,30 min na km, dla mnie kosmos. Do nawrotki na, chyba, 16. czy 17. kilometrze, jeszcze jakoś idzie. Po nawrotce już ciężko, ale walczę, tempo spada do 5-5,30 na kilometr. Na 28. kilometrze skręt w prawo i zaczyna się powolny, ale uporczywie bolesny podbieg aż do Tylicza. W Tyliczu wiem, że ten maraton zaboli mnie dzisiaj już tylko raz: podbieg pod Romę. Biegnę cały czas, ani chwili nie idę. Może i niezbyt szybki jest ten mój trucht, ale nieustanny. Jest i Roma, uff, teraz zbieg do Krynicy, nie mam już siły. Dobrze, że grawitacja jest teraz moim sprzymierzeńcem. Powoli staczam się do mety. Oto i ona. W końcu. Znowu udaje mi się załapać na masaż, odpoczywam w namiocie. Po sobocie w namiocie ironowców już pusto, czuje się jak na eliminatorze: co bieg, to iluś tam zawodników mniej. Ale są i dobre wiadomości: nikt nie poległ na maratonie. Wszyscy pojedziemy na bieg na Jaworzynę.
Jestem dodatkowo zmotywowany: udało mi się wskoczyć na 8-me miejsce w mojej grupie wiekowej, więc na Jaworzynę jadę pełen energii, ale też wątpliwości: czy uda mi się obronić te kilka minut zapasu nad kolegą, który jest za mną. Czytam na liście, że jest z Krynicy, wiec lokals, zna górę, łatwo nie będzie, ale kto obiecywał, że będzie łatwo.
Na Jaworzyne startujemy wszyscy razem. Ogarniam spojrzeniem stawkę, wypatruje chłopaka, który powinien mnie gonić. Jest za mną, dobra nasza. Start i do góry. W czasie moich normalnych treningów pokonuję Jaworzyne marszobiegiem w ok. 29-30 minut. Ale w czasie zawodów speed i motywacja, to coś zupełnie innego. A kiedy jeszcze walczysz o podium czy o miejsce w kategorii (co przecież rzadko mi się zdarza, może 3-4 razy do tej pory, jestem biegowym średniakiem), to faktycznie napierasz, aż miło. Znam tę górę lepiej niż własną kieszeń, właściwie każdy metr. Wiem kiedy będzie super stromo, kiedy małe wypłaszczenie, kiedy środkowa stacja kolejki, potem to długie wypłaszczenie, gdzie można podbiec, ile sił w nogach i w płucach, ale wiedząc, że czeka jeszcze ostatnie podejście.
Nazywam je podejściem „7 słupów”, bo stoi tam 7 dużych słupów kolejki wyciągu krzesełkowego i dzieli trasę na równe odcinki. Najbardziej stromo jest między 3 a 4 słupem. A od 5 do 7 to nawet można potruchtać. Ale dzisiaj nie truchtam, idę mocno równym rytmem. Ostatnie wypłaszczenie i już słyszę mojego ulubionego komentatora na mecie, pana Zenka. Jest nareszcie szczyt Jaworzyny Krynickiej. To już koniec.
Został tylko ostatni kilometr, kilometr przyjaźni, jak to mówią niektórzy. Ja go nazywam kilometrem chwały. Tak, to jest ten moment, kiedy twoje bycie trzydniowym VIPem osiąga punkt kulminacyjny. Nikt w Krynicy nie dostaje takich braw, nikt nie dostaje takich owacji. Czy należą nam się bardziej niż innym? Czy należą nam się bardziej niż zwycięzcom setki? Czy należą nam się bardziej, niż temu, kto dobiega może i ostatni, ale pokonał tyle swoich słabości? Może i nie. Ale i tak to jest nasz moment. Cała Krynica bije brawo iron-biegaczom. Zostajemy wyczytani wszyscy po imieniu i nazwisku, przybijamy sobie piątki, startujemy do ostatniego biegu na kilometr, biegniemy w dół deptakiem, skręt w prawo, z powrotem do centrum, zawrotka i do mety. A tu po prostu szał. Jest i upragniony medal, wyjątkowy, nie wiem czy żelazny, ale po raz kolejny udowodniłem sobie, wszyscy sobie udowodniliśmy, że warto orać na treningach, żeby doświadczyć takich chwil.
Udało mi się obronić 8. miejsce w kategorii 40+. Po raz pierwszy miałem zaszczyt stanąć w Krynicy na podium. Przez 3 dni, razem z kilkoma koleżankami i prawie setką kolegów, byliśmy VIPami. Nie wiem, jak teraz uda mi się wrócić do zwykłej, szarej rzeczywistości.
A na koniec krótka anegdota. Pewien Hiszpan, z którym mam kontakt zawodowy tylko przez maila, nie znamy się osobiście, wiedział, że będę brać udział w Ironie (on sam biega w półmaratonach). Poprosił mnie o przesłanie jakiegoś zdjęcia, więc wysłałem mu jedno z dopiskiem „ja to ten z irokezem”. Odesłał mi to zdjęcie i zapytał: „ten, którego zaznaczyłem”?… 🙂
Ernest Mirosław