W migotaniu iskier skaczących pomiędzy polanami dawno już wygasłych ognisk, bajarz wypatrzył opowieść, która przekazywana z dziada pradziada dotarła i do mnie. Było to … bardzo, bardzo dawno temu. Tak dawno, że w opowieści zatarła się już informacja dlaczego po wioskach i miasteczkach krążyło wtedy tak wielu dziadów proszalnych. Ci biedni starzy ludzie, swoim powolnym krokiem, często wspierając się kosturem, krążyli prosząc tych co mieli choć o okruszynę więcej niż oni sami aby podzielili się swoim „bogactwem”. Wygnani ze swoich domostw przez wojnę, a może przez epidemię, które regularnie srożyły się w całej Europie wiedli swój nędzny żywot w drodze od kościoła do kościoła, od odpustu do odpustu, żyjąc jedynie c cudzej dobroci i miłosierdzia. Dziadów było podówczas coraz więcej, a miłosierdzia jakby coraz mniej i mniej, zwłaszcza, że ich szeregi zasilali liczni, równie ubodzy pątnicy całe miesiące pozostający w drodze do odległych, słynących cudami sanktuariów, gdzie chcieli wybłagać łaski czy cud ozdrowienia dla siebie albo najbliższych.
Jeden z takich ubogich wędrowców trafił do Jaroszewa. Było to wtedy ładne miasto, położone na kilku pagórkach w otoczeniu zielonych łąk i pól bogatych pełnymi kłosami zbóż. Brukowanymi uliczkami nosiło się echo, licznych, pracowicie stukoczących warsztatów tkackich, łomot kowalskich młotów oraz szczebiotania i przekrzykiwanie się mieszczek na targu, które zawsze miały coś do powiedzenia. Pełne pracowitych odgłosów miasteczko trwało między niebem a ziemią swoim sytym dostatkiem, pełne mieszczan zadowolonych i radosnych dzieci.
Więcej na wiescimiedzychodzkie.pl