Z Mazur dookoła świata

Bracia spotkali się z senatorem Edwardem Kennedym i przyjęli zaproszenie do Kongresu, gdzie właśnie witano astronautów z misji „Apollo-8”. FOT. www.magazynwiatr.pl
Bracia Ejsmont spotkali się z senatorem Edwardem Kennedym i przyjęli zaproszenie do Kongresu, gdzie właśnie witano astronautów z misji „Apollo-8”. FOT. www.magazynwiatr.pl

Bóg znowu pobłogosławił Amerykę. W końcu grudnia 1968 roku rakieta Saturn wyniosła w kosmos statek Apollo 8, którym trójka astronautów okrążyła Księżyc. Wracających z kosmosu bohaterów witał senator Kennedy na uroczystym posiedzeniu amerykańskiego Kongresu. Wśród znakomitych gości byli bracia Piotr i Mieczysław Ejsmontowie. Niewiele dni wcześniej, w Wigilię dopłynęli do Florydy. Ich rejs przez Atlantyk niespełna siedmiometrowym jachtem, łupinką bez silnika, emocjonował amerykańską Polonię. Droga braci Ejsmontów z Mazur do portów wolnego świata była niczym rejs w kosmos.

Port w Węgorzewie. Bosmanat, tawerna. Przy nabrzeżu kołyszą się jachty. Można je czarterować nawet bez patentu sternika. Efektowne, bezpieczne Maxusy, Tanga – siedem, osiem metrów długości, dwa i pół szerokości. W sam raz na mazurskie wielkie jeziora – Mamry, Niegocin, Śniardwy… Tylko Sasanka mniejsza: 620 centymetrów od dziobu po rufę. Jachtem podobnej długości pół wieku temu bracia Ejsmontowie chcieli opłynąć świat. Szybko przekonali się, że najpierw muszą uciec z Polski.

Bakcyl na Mamrach

Najpierw to Polska uciekła rodzinie Ejsmontów. Chłopcy, bliźniacy Piotr i Mieczysław przyszli na świat 3 listopada 1940 roku. Państwo Ejsmontowie mieszkali w Grodnie przy Sokólskiej. W 1945 stracili dom, ulicę, miasto…. Repatriacyjna fala zaniosła rodzinę Ejsmontów do Kętrzyna, potem przenieśli się do Węgorzewa.

Miasto nad Węgorapą tuż po wojnie było ważnym węzłem kolejowym. Po ognistym chrzcie Armii Czerwonej z niemieckiego Angerburga (nazwa Węgorzewa do 1945 roku) ocalała może jedna piąta miejskiej zabudowy – w tym stacja i tory. Były potrzebne – sunęły po nich na wschód pociągi z zagrabionymi łupami. Zdobywcy rabowali i wywozili wszystko, co się dało. W końcu wydarli nawet szyny. W pobliskich Kruklankach zdesperowani mieszkańcy we wrześniu 1945 roku wysadzili most, żeby utrudnić transport i w ten sposób zapobiec grabieżom.

Jezior ukraść się nie dało i wkrótce tylko one mogły świadczyć o bogactwach mazurskiej krainy…

Ze sterty pływającego złomu pasjonaci żeglarstwa w Węgorzewie potrafili przysposobić łajby do rejsów po Mamrach, Święcajtach… Młodzi Ejsmontowie szybko nauczyli się pływać i żeglować. Jeśli istnieje bakcyl żeglarski, to łyknęli nie podwójną – jak na bliźniaków przystało – ale potrójną dawkę. Pływali gdzie, kiedy i na czym się dało. Po rejestracji klubów żeglarskich organizowanych przez Ligę Przyjaciół Żołnierza bracia pływali, szkolili się na Omegach i Dezetach. Sama szkoła im nie przeszkadzała, na lektury wybierali książki marynistyczne. Wkrótce opływali Mamry i pozostałe mazurskie „morza”. Snuli marzenia o rejsie dookoła świata.

Ich determinację tak przedstawiano później w aktach sądowych: Od 16. roku życia całą pasją swojego entuzjazmu chcą ożywić wszystkie władze i instytucje, od których zależą legalne wyprawy morskie i uzyskanie dalszego wyszkolenia morskiego. Wszystko nadaremnie. Sieci rządowych zarządzeń i przepisów są zbyt gęste, by mogli przez nie wypłynąć na morze tak uparci entuzjaści jak bracia Ejsmontowie.

– Na jeziorach nie mogliśmy usiedzieć – mówili później w wywiadzie dla Głosu Ameryki. W szkołach też – naukę w Technikum Rybołówstwa w Giżycku rzucili po roku. Ruszyli nad Bałtyk, do Gdyni. Jak zawsze razem.

Bałtyk się srożył

Od razu wpadli pod kubeł zimnej wody, żeby tam morskiej… Pojechali na kurs marynarski do Gdyni – kurs został odwołany.

Starali się o przyjecie do Państwowej Szkoły Morskiej – okazali się za młodzi.

Skoro nie wpuszczają cię drzwiami, próbuj oknem…

– Rejsy na statkach Szkoły Rybołówstwa Morskiego, najpierw w charakterze załogantów, a potem bosmanów, przekonały nas, że jedno jest dla nas miejsce, a jest nim morze. Ale niełatwo było wtedy na nie wypłynąć – wspominali.

Udało się jednak załapać na kilka rejsów na pokładach jachtów szkoleniowych i zdobyć dyplomy sterników morskich.

Kolejna okazja trafiła się na wybrzeżu zachodnim. Bracia stawili się na przystani na jeziorze Dąbie w Szczecinie. Jakim cudem udało im się przejąć łódkę, zmylić straż i wydostać na morze – krążyło wiele wersji. Faktem jest, że w świetle obowiązujących wówczas przepisów żeglugowych i granicznych we wrześniu 1959 roku odnotowano „nielegalny przypadek opuszczenia kraju przez żeglarzy w kabinowej joli mieczowej”.

Jolka, łódka o wdzięcznej nazwie „Powiew”, mogła pomieścić sześć osób. Ejsmontowie jako cel podróży podali: „Rejs próbny przed wyprawą na Atlantyk”. Na karcie był dopisek „kierownika”: „Proszę o nieroszczenie żadnych zastrzeżeń”. Oficer dyżurny Wojsk Ochrony Pogranicza musiał być niezbyt rozgarnięty, skoro dał się nabrać na tę mistyfikację.

„Panorama Północy” (nr 26 z 1960r.) tak pisała o tym rejsie: „Skombinowali jolkę, sfałszowali listę załogi i zaopatrzywszy się w stare mapy nawigacyjne oraz w sześć puszek konserw rybnych, bochenek chleba, kilogram cukru, osiem jajek i butelkę soku wiśniowego – wypłynęli w podróż … dookoła świata…”.

Pełniejszą relację podał do druku Ireneusz Geblewicz, polski emigrant osiadły w Chicago, który znał Ejsmontów jeszcze z Polski:

„Pewnego dnia wyprosili polecenie doprowadzenia klubowego jachtu „Powiew” do Dziwnowa. Jak dowiedziałem się od nich już tu, w Chicago, to oni napisali to polecenie, zostawiając na kartce lukę na dopisanie kilku słów. Już od dawna planowali ucieczkę na Zachód. Po drodze dopisali na zleceniu trasę przez Świnoujście – morzem(!) do Dziwnowa.

Piotr i Mieczysław Ejsmontowie
Piotr i Mieczysław Ejsmontowie

Chłopaki znali ówczesne realia i mentalność WOP-u. Zgłosili się więc do odprawy granicznej w dużej grupie kutrów rybackich, idących na połowy pod Bornholm. W pośpiechu WOP wypuścił ich na morze razem z rybackimi kutrami.

Ich jacht był śródlądowym, dość wywrotnym jachtem mieczowym, choć z pokładem i kabiną, to jednak bez możliwości otrzymania z PZŻ-u i Urzędu Morskiego prawa pływania po morzu. Przepisów bezpieczeństwa morskiego to wopiści na pewno nie znali i na to liczyli Ejsmontowie. Wyszli więc w morze, niby do Dziwnowa. Aby nie wzbudzać podejrzeń WOP-u, obserwującego morze przez lornetki, nie popłynęli z kutrami wprost w stronę Bornholmu lecz po wyjściu z główek Świnoujścia skierowali się na wschód. Dopiero po zmroku, będąc dalej od brzegu, wzięli kurs na Bornholm”.

Sami bracia lakonicznie opisywali wyprawę: „Płynęliśmy pod wiatr na mocno zrefowanym foku i grocie. Płynęliśmy jak upiór bez świateł. Bałtyk się srożył. Dmuchało z siłą 6, 7 stopni. Co pół godziny wylewaliśmy z jachtu około 30 wiader wody. Trzymaliśmy kurs na północ, planując dotarcie do Kopenhagi. Piekielny szkwał chciał koniecznie wywrócić naszą jolkę”.

Geblewicz stwierdza, że rejs braci był ucieczką na Zachód. Oni sami powtarzali, że po prostu chcieli opłynąć świat. Na potwierdzenie swoich intencji podawali, że uciekinierzy nie zwróciliby się o pomoc do konsulatu, a oni tak właśnie postąpili.

Najpierw wywołali sensację zawijając do portu w Ronne na Bornholmie. Każdy jacht zza żelaznej kurtyny wprawiał w zdumienie, co dopiero tak niewielki, z załogą bliźniaków.

W dodatku przekonujących, że wcale nie chcą azylu, tylko prowiant, bo ten na jachcie zamókł. To samo powtarzali w ambasadzie polskiej w Kopenhadze, ale tu już żartów nie było. Braci w asyście ubeków odstawiono do kraju. W Szczecinie zostali zakuci w kajdanki i zamknięci w więzieniu w Goleniowie. Prokurator przedstawił im zarzuty uprowadzenia jachtu, sfałszowania dokumentów oraz nielegalnego przekroczenia granicy. Czekając na proces, przesiedzieli pięć miesięcy. W osobnych celach.

Rejs do paki

Tak zatytułowały swój artykuł „Żagle”. Jedyne wychodzące wówczas w kraju czasopismo żeglarskie pisało o Ejsmontach jako „niefortunnych nawigatorach”. Musiało jednak dodać, że „za uprowadzenie jachtu i dokonanie przestępstwa granicznego czeka ich rozprawa sądowa i zasłużona kara” („Żagle”, nr 8-9 1959r).

Bracia budzili sympatię. Murem stała za nimi opinia publiczna. Na sali sądowej stawiła się liczna grupa młodzieży, żeglarzy, kolegów. Dla nich rejs Ejsmontów nie był „rejsem do paki”, ale rejsem do wolności. Nawet ówczesny sekretarz ambasady PRL w Kopenhadze Stanisław Malinowski nie bacząc na konsekwencje, napisał list do obrońcy żeglarzy: „Co do Ejsmontów, podzielam pogląd, że tym chłopcom trzeba pomóc. To są fanatycy morza, którzy na tej skorupie chcieli płynąć przez Atlantyk. Podkreślali wielokrotnie Duńczykom, że nie chcą azylu, a tylko prowiantu na dalszą drogę”.

Tymczasem prokurator „odpalał” zarzuty jeden za drugim i żądał pięciu lat więzienia.

Braciom sprzyjały wówczas gwiazdy. Na nic sympatia, gdyby ich obrony nie podjął się mecenas Roman Łyczywek. I w PRL-u byli niezależni prawnicy, a Łyczywek był jednym z nich. Dyplom i prawnicze szlify zdobył w Poznaniu. Jako żołnierz ZWZ-AK walczył w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie wyjechał do Szczecina. Prawy człowiek, błyskotliwy adwokat. Jego mowa sądowa z procesu braci Ejsmontów stała się sławna (upowszechnił ją syn Włodzimierz, również adwokat).

Jacht „Powiew” mecenas Łyczywek odmalował na procesie tak: – Krzywdę zrobiłbym młodym żeglarzom, gdybym nie podkreślił, że jacht ten dopuszczony jest do żeglowania jedynie w składzie załogi sześcioosobowej i na wodach zamkniętych, że ma nieporównanie niższe walory nawigacyjne niż sławna, nie tylko w Polsce, szalupa Puchatka.

Obrońca wniósł o umorzenie sprawy, powołując się na artykuł w kodeksie karnym o „znikomej społecznej szkodliwość czynu”.

– Ten artykuł – przekonywał – nie jest jałmużną, jaką sąd może rzucić kalece lub człowiekowi, który popełnił karłowate przestępstwo. Przepis ten ma służyć wzmożeniu zdrowych sił narodu, a zwłaszcza młodego pokolenia. (…) Panowie sędziowie, gdybyście wydali w tej sprawie wyroki skazujące, zaprzeczylibyście sobie, zaprzeczylibyście tej radości, jaką nas wszystkich musi napawać fakt, że w młodszym pokoleniu wychowanków Polski Ludowej odradzają się duchy Janów z Kolna, Arciszewskich i Beniowskich.

Ostatecznie sąd umorzył postępowanie, zwrócił braciom wolność razem z patentami żeglarskimi. PZŻ zaraz im te odzyskane uprawnienia ponownie zabrał…

Niedługo po procesie bracia otrzymali powołanie do wojska. O dziwo do… Marynarki Wojennej, do służby w 9 Flotylli Obrony Wybrzeża na Helu. Wielu poborowych przeklinałoby taki los (trzy lata w kamaszach), ale nie Ejsmontowie. Znowu mogli pływać.

Kapitanowie bosmani

Służba w Marynarce Wojennej pomogła też w zakotwiczeniu na wybrzeżu. W Gdyni udało im się dostać pracę bosmanów na jachtach „Wielkopolska” i „Polonia”, chociaż mieli już stopnie kapitanów. Mieli też zakaz – nie wolno im było wypływać w morze razem. Komunistyczna władza pilnowała, by bracia wybili sobie z głów ucieczkę.

Kolejna okazja trafiła się w lipcu 1965 roku. Tym razem nie ma wątpliwości, że starannie zaplanowali ucieczkę. Rodzina dowiedziała się o niej, gdy do domu w Węgorzewie zapukali tajniacy bezpieki…

Bracia wyszli w morze osobno. Piotr prowadził turystyczny rejs do Kopenhagi, Mieczysław uczestniczył w regatach na Bałtyku. Pod pretekstem choroby poprowadził jacht do Kopenhagi. Jako kapitan miał takie prawo. Symulowanie choroby było konieczne, żeby zmylić ubeka, obowiązkowo obecnego na jachcie opuszczającym polskie wody terytorialne.

Ejsmontowie zeszli z pokładów oddzielnie. O azyl polityczny poprosili już razem. We wniosku napisali: „Powodem opuszczenia kraju jest chęć opłynięcia świata i uprawiania wolnej swobodnej żeglugi, na co w ojczyźnie nie mamy szans”. Dania przygarnęła Wolnych Żeglarzy.

Dostali mieszkanie, pracę w fabryce. Każdą koronę odkładali na jacht. Nazwali go „John” na cześć prezydenta USA Johna Fitzgeralda Kennedy’ego upominającego się o wolność dla ludzi za żelazną kurtyną.

W rejs wyruszyli w maju 1967 roku pod banderą Wolnych Polskich Żeglarzy. Sami ją zaprojektowali: biało-czerwona flaga z wcięciem, błękitną obwódką i orłem w koronie. Po dziesięciu dniach Neptun pogroził im palcem – na Morzu Północnym jacht został uszkodzony przez duński tankowiec. Koniec rejsu.

Śladami Jana z Kolna…

Nie ma tego złego… Szybko udało im się zebrać nowe środki (część pochodziła z odszkodowania za uszkodzony jacht) i kupić większy, nieco nowocześniejszy. Ochrzcili go „John II” i w maju 1968 roku ponownie ruszyli na podbój Atlantyku. Ich zmagania z oceanem relacjonowała Wolna Europa, do której bracia wysyłali listy z kolejnych portów. Pisali: „Bardzo dziękujemy za życzenia pomyślnych wiatrów na Atlantyku i mamy nadzieję, że Bóg i Neptun będą nam łaskawi”.

Byli łaskawi – po pół roku w Wigilię Bożego Narodzenia 1968 roku łupinka z polską banderą, zacumowała przy kei w Miami. To wtedy Piotr i Mieczysław Ejsmontowie zostali zaproszeni na Kapitol i przyjęci przez senatora Kennedy`ego. W asyscie wojskowej złożyli wieniec na grobie jego brata, prezydenta Johna Kennedy`ego.

Ostatni rejs

Rejs przez Atlantyk był fetowany z amerykańskim rozmachem. – Ejsmontowie reprezentują potężny kapitał nadający się do spożytkowania przez młode pokolenia na obczyźnie. Działają na wyobraźnię – mówił dyrektor Polsko-Amerykańskiego Komitetu Emigracyjnego Henryk Wyszyński. Sfatygowany „John II” trafił do muzeum w Częstochowie pod Filadelfią, a bracia objeżdżali Polonię i zbierali pieniądze na nowy jacht. Pomogła też zamożna ciotka braci – Emilia Markiewicz-Marks. Dzięki temu Ejsmontom udało się w pełni wyposażyć jacht „Polonia” i wyruszyć w swój wymarzony rejs. Tym razem nie płynęli sami. Jacht wymagał załogi. 22-letni Wojciech Dąbrowski na pokład wszedł podczas postoju w Argentynie.

„Kochani rodzice – już za tydzień opuszczamy Buenos Aires. Akurat w święta Bożego Narodzenia będziemy pośród lodów południa na przylądku Horn. Jest to najlepszy czas na takie przejście. Przygotowujemy się do tego bardzo solidnie i bardzo poważnie” – napisali w liście. Jak się okazało – pożegnalnym.

Do dziś dokładnie nie wyjaśniono, co stało się z jachtem i trójką żeglarzy. Wiadomo że Ejsmontowie planowali opłynięcie przylądka Horn a następnie powrót do portu w Buenos Aires. Zaginęli pod koniec 1969 roku.

Chodzi o szczęście na morzu

W PRL-u relacje o rejsach polskich żeglarzy-emigrantów blokowała cenzura. O losach braci z Węgorzewa wiedzieli jedynie bliscy, przyjaciele, żeglarze… Wyczerpująca opowieść o Ejsmontach ukazała się dopiero w 1979 r. w tomiku „Ekspres reporterów” (reportaż „Ginące jachty”).

Po 1989 roku przestano uważać braci za zdrajców ojczyzny a ulicę przy porcie nazwano ich imieniem. Od kilkunastu lat we wrześniu na jeziorze Mamry rozgrywany jest memoriał ich pamięci.

Jeszcze w latach 60. Piotra i Mieczysława Ejsmontów poznał Henryk Jaskuła, wówczas dopiero zdobywający żeglarskie szlify. Prawie pół wieku później kapitan Jaskuła napisał: „Także dziś, po latach, ciągle ich widzę, wciąż ich wspominam i myślę, że byli to najlepsi polscy żeglarze, z rodzaju tych, którym nie chodzi o sławę, ale o radość i szczęście związane z życiem na morzu…”

Jerzy Ublik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *